Masala Grill & Bar (Wrocław)

19:15

Po półrocznej przerwie wracamy, by przez kolejne jesienno-zimowe miesiące przysparzać Wam niezłą dawkę głodu na dobre żarcie. Dziś zaczynamy od miejsca, do którego chcieliśmy się wybrać jeszcze w poprzednim sezonie tworzenia naszej kulinarnej mapy Wrocławia, a jednak zawsze coś stało nam na przeszkodzie. Może być też tak, że z kuchnią indyjską wiążę niesamowite wspomnienia i jest ona bodaj jedynym elementem, którego brakuje mi po powrocie z Anglii. Marzyłam o prawdziwych desi burgerach, chlebku naan wypiekanym z czosnkiem, kolendrą i czarnuszką, prawdziwym curry i ryżu tak dobrym, że przebija on włoskie arborio czy japońskie sushi.

W międzyczasie zdążyłam nabawić się kandydozy, którą właśnie dzielnie zwalczam polegając głównie na odpowiedniej diecie i suplementach roślinnych. Z tego względu chciałabym rozpocząć kategoryzowanie lokali pod kątem ich przystosowalności do różnego typu przypadłości żywieniowych, że tak pozwolę je sobie określić. To, czego sama obecnie unikam to pszenica, żyto, skrobie o wysokim IG, cukier, drożdże, alkohol, produkty fermentowane, mleko i jego przetwory (choć akurat z nabiałem robię wyjątek, choćby celem pożywienia się jogurtem, który ma za zadanie dobrymi bakteriami pokonać złego grzyba). Jak widać, trochę tego jest, przez co, w dużej mierze, musieliśmy zrobić sobie przerwę. Żeby się jednak zbytnio nie rozwodzić nad tematami niezwiązanymi z food manią, zamknę ten temat krótką notką, że od teraz będziemy brać pod uwagę również przystosowanie lokali do żywieniowych wymagań ich klientów.

Stąd też radość moja była ogromna, gdy przypomnieliśmy sobie o Masali. Choć o naan mogłabym dziś tylko pomarzyć, pozostało do wyboru niesamowicie wiele możliwości. Wypad był o tyle milszy, że dołączył do nas Alek. I nawet z jego niejedzenia nabiału udało się wybrnąć bez większych problemów. Ja zdecydowałam się na curry Lamb do Pijaza, bo dobrej jagnięciny, jak pacierza, nigdy nie odmawiam. Sos zagęszczany jest śmietaną, więc uznałam, że wpisuje się on w moją dietę. Do tego pyszny ryż basmati. Podawane w malutkich, leciutkich bodaj ceramicznych naczynkach pod przykryciem, dzięki czemu można delektować się daniem, które zachowuje swoje ciepło podczas całego posiłku.

Chłopcy zdecydowali się na Tandoori Mixed Grill, który - jak sama nazwa wskazuje - składał się z mieszanki grillowanych mięs. Piec Tandoori to złoto Indii, imho, toteż danie nie mogło być niedobre! Alek każe mi dodać, że jedynym mankamentem była niewystarczająca ilość sałatki orientalnej (w której skład wchodziło mango, dzięki czemu dodatek ten prezentował się nieziemsko) i sosu miętowego (co prawda sosy te robione są na bazie jogurtu, jednak namówiłam Alka by przymknął oko na nabiał). Tato objadł się tak bardzo, że pod koniec zaczął nam podrzucać kawałki mięs, których nie był już w stanie zjeść. Świadczy to zatem o tym, że w Masali porcje zadowolą nawet największego głodomora. Alek do swojego dania zamówił basmati, Tato zaś wybrał naan i wyglądał na bardzo zadowolonego ze swojej decyzji. Gdyby nie rygor mojej przeciwgrzybiczej diety, całość na pewno uświęciłabym szklanką najpyszniejszego napoju świata, jakim - moim zdaniem - jest mango lassi, jednak zważywszy na zawarty w nim jogurt i cukier, musiałam tym razem obejść się samym wspomnieniem tego cuda.

Podsumowując, z Masali wyszliśmy obżarci i zadowoleni, choć zostawiliśmy w niej blisko 200 zł na samym rachunku. Ceny może i są dość wysokie, jednak dania na pewno są ich warte. Kucharzom udało się przypomnieć mi, dlaczego na studiach w Anglii to właśnie z Indyjską kuchnią najlepiej mi się żyło i dlaczego Ramadan był moim ulubionym okresem w roku. I choć kelnerki nie są tak piękne, jak hinduskie kobiety, obsługa naprawdę dobrze sobie radzi. Wnętrze jest nieinwazyjne, a nawet relaksujące (bo mnie bardziej relaksują kolory użyte w detalach niż industrialne ściany, biele, szarości i beże, jak to na przykład wygląda w Mosaiq). Z tego wszystkiego niestety zapomnieliśmy zrobić zdjęć, więc liczę że swoją notką uda nam się wzbudzić Waszą ciekawość, by tym bardziej spędzić tam trochę czasu.

Żeby ten sezon podróży po wrocławskich restauracjach rozpocząć na dobrej stopie, nie będę już przedłużać i powiem po prostu: odwiedźcie Masalę, szczególnie w szare, chłodniejsze dni. Ich kucharze przypomną Wam o miejscach na świecie, gdzie rządzi kolor, zapach i pogoda ducha! My tymczasem szukamy dalej, odkrywamy nowe, kolejne. Jeśli macie dla nas propozycje - czekamy na nie z otwartymi rękami i żołądkami :-)


It's time to sum up!
JEDZENIE
OOOOO
w sumie to cieszę się, że nie uświadczymy tu wołowiny i wieprzowiny; są to mięsa, które powinno jadać się rzadko, więc ich brak w menu to właściwie zaleta, a karta i tak nie jest mała :-)

WYSTRÓJ
OOOoo
rozmawiało nam się bez żadnych przeszkód, wystrój nie przytłaczał, a wręcz relaksował, nad nami wisiały kolorowe żyrandole, a na stole świeciła nam na różowo lampka - uwielbiam Indie za tę radość i pogodę ducha 

OBSŁUGA
OOOoo
co prawda Pani Kelnerka musiała spytać kucharza o skład curry, ale może jest tam nowa? w końcu w mieście rozpoczął się wysyp studentów…

I POD KĄTEM WYMAGAŃ ŻYWIENIOWYCH
OOOOo
właściwie każdy znajdzie tu coś dla sobie, zarówno osoby z celiakią, cukrzycą, nietolerancją laktozy, jak i wegetarianie (gluten free, lactose free, vege)

CENY: drogo, ale patrząc na ilość używanych w tej kuchni przypraw i ich jakość, nie ma się co dziwić.

PODSUMOWUJĄC: 0.75

Masala Grill & Bar

You Might Also Like

0 comments

Polub na Facebooku!