Piu (Wrocław/Bielany Wrocławskie)
20:03Do Piu wybraliśmy się za namową. Wiedzieliśmy, że spodziewać się tam możemy głównie pizzy i pasty, jako że Piu prezentuje kuchnię włoską, jednak po zeszłorocznej majówce w Toskanii wciąż poszukuję tamtych smaków w swojej własnej okolicy, bo wiem, że można je odnaleźć bez glutenu.
Niestety, nie zrobiliśmy żadnych zdjęć dań, ponieważ wybraliśmy się tam zupełnie niezależnie od bloga i dopiero po wyjściu z lokalu przyszło mi do głowy, aby jednak opisać to naprawdę fajne miejsce. Ale wróćmy do początku.
O Piu usłyszałam jeszcze w listopadzie. Choć jest to chyba najbliżej naszego domu zlokalizowana restauracja o takim standardzie, niebędąca przy tym hotelem ani spa, jakoś przez 3 miesiące nigdy nie złożyło się, aby to tam poniosły nas wodze naszego pojazdu. Aż do dziś. Już z zewnątrz Piu zrobiło na nas pozytywne wrażenie - mają prostokątne okna, przez które widać całą kuchnię! A gdy wchodzi się do środka, po prawej można się jeszcze lepiej przyjrzeć pracy kucharzy - nie mają nic do ukrycia :-)
Obsługiwał nas chyba najfajniejszy kelner, z jakim przyszło nam mieć do czynienia. I to nie dlatego, że ogarniał wszystkie tematy z menu (choć ogarniał), wiedział, co nam polecić czy był po prostu spoko człowiekiem - on sprawił, że Papster miał wrażenie, że skądś się znają. Na taką swobodę relacji naprawdę nie można liczyć zbyt często, więc jestem pod ogromnym wrażeniem osoby pana kelnera.
Zamówiliśmy z Papsterkiem steki (tak, trochę jesteśmy z tym nudni, ale na risotto czekalibyśmy 40 minut, a byliśmy obrzydliwie głodni, więc czas czekania chcieliśmy ograniczyć do minimum), a Alkus, za namową pana kelnera, zdecydował się na eskalopki w sosie grzybowym z gnocchi. Na środek stołu wrzuciliśmy grillowane warzywa, na które składały się: brokuły, kalafior, skorzonera, cukinia, bakłażan, papryka, brukselka, czerwona papryka, liście szpinaku i orzeszki ziemne, co było naprawdę udanym akompaniamentem do pysznej argentyńskiej wołowiny - w wersji Papsterowej: z sosem z gorgonzoli, a po mojemu bez żadnych dodatków. I tu uwaga - gdy na stół wjeżdża wielki biały talerz z kawałkiem mięsa uzbrojonym tylko w liść sałaty i kilka badyli rukoli, serce zaczyna pić mocniej.
Na deser planowaliśmy wciągnąć creme brulee, jednak pan kelner zaproponował mi coś, co na pewno powtórzę u siebie w domu (ciesząc się świąteczno-sprezentowanym Thermomixem) : mrożone maliny zmieszane z serkiem mascarpone. Niby brzmi banalnie, a jednak jest to naprawdę fajna alternatywa dla lodów, których lista składników potrafi naprawdę być długa. Choć Alka ten deser nie przekonał, dla mnie był to strzał w 10, czym pan kelner jeszcze bardziej sobie zaplusował. Papster zaś skusił się na tiramisu, przyrządzone dość alternatywnie - w szklance, z biszkoptem włożonym wertykalnie w środek, masą jednolicie wymieszaną, a wierzchem posypanym czekoladą. Podobno smakowało :-)
Mają też naprawdę dobrą kawę, ich espresso idealnie podsumowało mile spędzony wieczór.
0 comments